Weekend za nami, czas może wziąć się dla odmiany za nieco stateczniejsze rozrywki. Zwłaszcza, że jesień opanowuje świat (jak i zresztą wtórny analfabetyzm) w zastraszającym tępie, warto więc spędzić kilka długich, szarych wieczorów w kolorowym świecie fikcji. I żeby była jasność - nie namawiamy nikogo do sięgania po narkotyki. Namawiamy do czytania książek! Oto kilka redakcyjnych propozycji na listopad.
William S. Burroughs
„Zachodnia kraina”
Świat Książki
A!A!A!A!A!
Ziejący antywampir
William S. Burroughs to ćpun, morderca i obrazoburca. O heroinowym nałogu, fatalnych zabawach w Wilhelma Tella i procesie o szerzenie pornografii pisze się i mówi więcej niż o literackim talencie związanego z beat generation odszczepieńca. W opracowaniach dwudziestowiecznej prozy amerykańskiej poświęca mu się mniej miejsca niż zajmowały jego policyjne kartoteki, a posłowie do „Nagiego lunchu”, będące katalogiem przyjmowanych przez Billa narkotyków, wzbudza dłuższe dyskusje niż sama treść wybitnej książki. Duchowy mentor Kerouaca i Ginsberga brał ze świata mnóstwo, jednak podobnie jak zamieszkujące „Zachodnią krainę” antywampiry, dzięki słowom, zdaniom i rozdziałom, dawał jego mieszkańcom jeszcze więcej. Zionął wdychanymi wrażeniami i przeżyciami, w formie psychodeliczno-erudycyjnych kolaży zamykając paranoję nowoczesnego świata. Tę samą psychozę, z którą borykał się Philip K. Dick, tę samą, która kładła podwaliny pod piekielne wizje Cronenberga. Łączące osobiste przeżycia pisarza ze starożytną historią i wiedzą z zakresu zoologii, późne dzieło Burroughsa, podobnie jak jego wcześniejsze dokonania, przeprowadza czytelnika przez ścieki i śmietniki tego świata, by wedrzeć się głęboko w trzewia człowieczeństwa. Bo jak powiedziała jedna miesiączkująca piczka do drugiej: „Sedno tkwi w szmacie”. [Filip Kalinowski]
Rafał Skarżycki
„Teleznowela”
Wydawnictwo Prozami
A!A!A!A!
Miłosz jest początkującym scenarzystą, który marzy o wielkiej kasie i ambitnej pracy. Aktualnie stawia pierwsze kroki w biznesie i pisze scenariusz do japiszońskiej telenoweli (nazywa ją teleznowelą). Jego dziewczyna Agata ma mu za złe, że spędza z nią mało czasu, angażując się bardziej w życie swoich bohaterów niż swoje własne. Przyjaciółka Agaty Julita rozpaczliwie usiłuje zajść w ciążę, zmuszając swojego męża do uprawiania seksu według ściśle ustalonego harmonogramu. Mąż Julity, dobrze zarabiający biznesmen, by utrzymać wysoki standard życia, pracuje w Krakowie i tylko w weekendy jeździ do żony mieszkającej w stolicy.
Czworo bohaterów debiutanckiej powieści uznanego scenarzysty komiksów („ojca” Jeża Jerzego) Rafała Skarżyckiego ma problemy mniej więcej takie same jak my i nasi znajomi. To pokolenie trzydziestolatków, które stara się pogodzić zarabianie kasy, zaspokajanie ambicji i prowadzenie udanego życia uczuciowego. Ani nam, ani im nie jest łatwo. Skarżycki opowiada swoją historię lekko i zabawnie (szczególnie dobrze wypadają fragmenty, w których pracodawca głównego bohatera udziela mu życiowych porad), nie brakuje w niej celnych obserwacji socjologicznych i smaczków dla fanów komiksowej biografii autora (sceny na konwencie komiksowym, gdzie bohater spotyka autorów serii o przygodach … Jeża Jerzego).
Czasami powieść jest lekko przegadana, ale wciąga się ją jednym haustem. Spokojnie mogłaby stać się kanwą... telewizyjnej telenoweli o perypetiach współczesnych trzydziestolatków. [Sylwia Kawalerowicz]
Nie tylko znany z udanej komiksowej twórczości Rafał Skarżycki próbuje swoich sił w zasadniczo innym gatunku, w dodatku nie należącym do tzw. sztuki wysokiej.
Zbliżoną próbę podjął Witold Gombrowicz, który w 1939 r. pod pseudonimem Z. Niewieski publikował swoją doskonałą powieść grozy, „Opętanych”. I choć ukazywała się w odcinakach w warszawskim „Kurierze Codziennym” i kieleckim „Expressie porannym”, a przez samego autora zwana była „powieścią dla kucharek”, do której autorstwa przyznał się dopiero po 30 latach od ukazania się ostatnich odcinków, stanowi wyborną lekturę. Typowy dla gatunku mroczny entourage miesza się z historią magnetycznej miłości i klasycznymi gombrowiczowskimi studiami ze zrytualizowania natury ludzkiej. Ze wszech miar godna polecenia, nie tylko kucharkom!
Mniej udany eksperyment przeprowadził też niedawno Michał Witkowski. Jego „Margot”, kokieteryjnie lub asekuracyjnie zapowiedziana przez autora jako „książka do czytania w pociągu”, trzyma poziom w granicach płynnej żonglerki współczesną nowomową. Ucho ma Michaśka niewiele gorsze od Masłowskiej, za to jego historie – niezogniskowane według świeżego, nienazwanego dotychczas zjawiska, jak miało to miejsce w „Lubiewie” – poruszają się jak wolne elektrony. Czyli bez kontroli mózgu. Co nie wynika z jego niewydolności, lecz raczej z chęci przetestowania możliwości przyswajania otoczenia. „Margot”– powieść o jeżdżących tirem dziewczynach – nie zachwyca, przymila się sensacyjno-plotkarskimi wdziękami, ale spod tandetnej otoczki prześwituje w niej talent, który chciałoby się wkrótce znów ujrzeć w zadaniu godnym jego możliwości. [am]
piątek, 9 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz