Dziś o muzyce - coś od nas i od samych artystów. Z Rossem Millardem z The Futureheads rozmawiamy o czwartej płycie i o pierwszej wizycie w Polsce, a Eugene Hutz z Gogol Bogrello przedstawia swoją wizję muzyki.
The Futureheads
„The Chaos”
A!A!A!A!
Ktoś porównał kiedyś Futureheads do ketchupu Heinz – mimo sporadycznych zmian w recepturze, smak pozostaje niezawodnie ten sam. Święte to słowa, bo choć czwarty album Futureheads różni się od poprzedników, to wciąż pozostaje typową płytą tej formacji. Jest to chaos znajomy i przewidywalny, co nie znaczy, że nudny czy pozbawiony momentów intrygujących, jak np. zamykający płytę „Jupiter”, który urywa się po czterech minutach, aby najwytrwalszych słuchaczy nagrodzić dodatkową dawką skomplikowanych, jak na FH zwłaszcza, dźwięków. Wyróżnia się również nieco depresyjne „Sun Goes Down”, które – jak to w przypadku brytyjskiego kwartetu często bywa – dla części słuchaczy może być utworem o filozoficznej niemal głębi, a dla innych – błahostką o prozaicznych sprawach. Tak czy inaczej, mało kto potrafi codzienne udręki przekuć w tak szaloną energię. Muzykom najwyraźniej służy szefowanie samym sobie, bo na drugim wydanym we własnej wytwórni albumie (po „This Is Not the World”) nie silą się na udowadnianie niczego czy ulepszanie sprawdzonej receptury. Dzięki temu nagrali materiał, którego z przyjemnością się słucha.
Ross Millard z Futureheads opowiada „Aktivistowi”
Jak powstał „The Chaos”?
Sporo było chaosu przy tym albumie, nagrywaliśmy w kilku studiach, w paru sesjach, Dave’owi urodził się w tym czasie syn, Barry się ożenił. Mając tyle wymówek, nie przejmowaliśmy się opóźnieniami. To była świetna zabawa. Nasze poprzednie dwa albumy powstały w trasie. W takich okolicznościach perspektywa zawęża się do tej przeklętej metalowej puszki, w której spędzasz większość czasu. A ile można napisać dobrych kawałków o graniu koncertów? Lepsze pomysły przychodzą podczas rozmowy z sąsiadem i spacerów po rodzinnym mieście. Tak właśnie powstawała ta płyta.
Jaki jest jego ulubiony utwór na tej płycie:
Ostatni z tego albumu – „Jupiter”. Nagrywanie go było bardzo trudne. Nic nam z początku nie wychodziło, ćwiczyliśmy całymi dniami w studiu, a potem wracaliśmy do siebie i dalej ćwiczyliśmy. Bez końca. Zwłaszcza dopracowanie brzmienia na potrzeby koncertów było bardzo trudne. „Jupiter” zaczyna się od fragmentu a capella, a przecież żaden z nas nie umie śpiewać! Poza tym śpiewamy wszyscy, co jeszcze utrudnia sprawę. Dla nas to niemal rock progresywny, rzadko zdarzają nam się tak długie utwory, tak rozbudowane, urozmaicone, z tak częstymi zmianami tempa. W porównaniu z resztą albumu to utwór o niemal kosmicznym rozmachu.
Jak wspomina poprzednie wizyty w Polsce
Wiem, że zabrzmi to jak kokieteryjny kit, ale Polska to jedno z naszych ulubionych miejsc do grania koncertów. Dopiero po trzecim albumie mieliśmy okazję do was przyjechać, pamiętam, że graliśmy w klubach w Warszawie i Krakowie. Były to najlepsze koncerty podczas trasy. Wasza publiczność jest pełna niesamowitego entuzjazmu – nie wiem, skąd to się bierze, ale jest cudowne. Pamiętam też, że po występie nasz perkusista poszedł na jakąś imprezę z supportującym nas polskim zespołem (pozdrowienia dla chłopaków!). Gdy rano wrócił, widać było, że świetnie się bawił, bo wyglądał strasznie. Cały dzień przespał, a zieleń utrzymywała mu się na twarzy do wieczora.
Gogol Bordello
„Trans-Continental Hustle”
Sony Music
A!A!A!
Mam problem z muzyką Gogol Bordello. To, co wielu zachwyca, mnie momentami irytuje. Nie wiem, czy toporny akcent Hütza to efekt marketingowego wyrachowania, czy nieprzeciętnej osobowości (istnieje teoria, wedle której tylko ludzie przeciętni całkowicie wyzbywają się rodzimego akcentu, a im są mniej przeciętni, tym ich akcent straszliwszy). Nie wiem, czy to, co słyszę, to porywająca eklektyzmem i energią muzyka z (szaloną) duszą, czy męczący, chaotyczny hałas z przytupem. Coraz bardziej jednak wierzę, że muzyka Gogol Bordello to muzyka z misją. Misją wyśmiania plastikowego mainstreamu i przypomnienia ludziom, że muzyka ma trafiać do serc, nie tylko do uszu i na sklepowe półki. Na najnowszej, piątej już płycie ten egzotyczny dream-team upycha wszystko, co się da. Czyli z grubsza tak jak na czterech poprzednich. Można jednak zauważyć wpływ przeprowadzki Hütza do Brazylii (ponoć tylko Brazylijczycy potrafią imprezować z entuzjazmem i wytrwałością równą Słowianom) i producencki szlif Ricka Rubina. Do słuchania w domu nadaje się średnio, ale na żywo sprawdzi się z pewnością świetnie. Z Gogol Bordello jest trochę jak z barową bójką (zarówno w sensie brzmieniowym, jak i metaforycznym). Trochę nie jesteś przekonany, czy chcesz się w to pakować, a jak już się wpakujesz, to trochę boli, ale wspomnienia, które pozostają, są bezcenne. [Ola Wiechnik]
Manifest Eugene’a:
Ludzie często wspominają jakiś koncert przez lata. Dlaczego zapadł im tak w pamięć? W cygańskiej mitologii uważa się, że to przez obecność szatana na sali. Inni twierdzą, że to wpada ten drugi koleś. Tak czy inaczej, jest w tym coś nadprzyrodzonego. Niestety ta cudowna moc muzyki jest zaprzepaszczana przez płynące zewsząd do naszych uszy muzyczne rzygi. Pod naporem tych śmieci zapominamy, jak wielkim źródłem szczęścia, energii, inspiracji i podniet może być muzyka. Nie raz podczas koncertu rzucałem się ze sceny, z żebrami na wierzchu na pełne butelek i szklanek stoły. Jestem pewien, że gdybym zrobił to w ciszy, wylądowałbym w szpitalu. Oto, jak wielką moc ma muzyka. Nie dajcie sobie więc zapchać uszu gównem!
środa, 9 czerwca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz